Dystans77.40 km Teren54.00 km Czas06:51 Podjazdy2706 m
MTBut Trophy etap 3
Dzień trzeci, Armageddonem zwany.
Nic rano nie zapowiadało późniejszego obrotu wydarzeń. Ot tradycyjnie ucięte kilka kilometrów, bo błoto, tradycyjnie chmury, tradycyjnie siąpi. Tradycja na Trophy musi zostać zachowana.
Start tradycyjnie szybki, asfaltami przez Zaolzie wspinamy się do Koniakowa, blokując lekko ruch po drodze. Niestety policja nie opanowała kilku co bardziej krewkich kierowców, przez co ostatnią część przyszło nam jechać w czarnym dymie wydechu lokalnego PKSa. Przy karczmie nawrót na jomby i zdobywamy Ochodzitą. Nachylenie robi swoje i część postanawia obrać inną taktykę, zeskakuje z rowerów i leci biegiem, jeszcze inni jazdę na rowerze zamieniają na wspinaczkę górską z dwukołowym plecakiem. Na szczycie dopada nas zło w czystej postaci, temperatura gwałtownie maleje, widoczność spada do kilku metrów i gdyby nie obsługa, peleton by sie pewnie we wszystkie strony świata rozjechał.
Ale jedzie się całkiem przyjemnie, zaczynam w pełni doceniać nowe hample, które faktycznie potrafią rower na zjeździe zatrzymać, więc i singielkiem w dół można się mocniej rozpędzić. Cała przeprawa przez Ochodzitą rozbija peleton, chyba jakimś cudem wybilem się do przodu. Nie ma co sie zastanawiać, trzeba uciekać. W Wyżranej wracamy na asfalt, dzida w doł i.......kapeć. Pierwszy na Trophy. Nie na kamieniach, nie w błocie, nie na szutrze, nie na korzeniach. Typowysnake na polskiej, gminnej drodze, gdzie dziura wielkości krowy wyskakuje zza zakrętu. Trudno zdarza się, tylko jest jeden problem. Paracarpathia ma dwie pompki w składzie i żadna z nich nie lezy w moim plecaku. Odstawiam więc rower na pobocze, zdejmuję koło i czekam na resztę ekipy. Miejsce nie sprzyja rowerostopowiczom, koniec długiego zjazdu, za którym czai się podjazd, wszyscy dokręcają, żeby prędkości nabrać. Mimo to kilka osób zatrzymuje się i pyta, czy nie pomóc. Odpowiadam, że spoko, że zaraz serwis podjedzie. Mija kilka minut i na horyzoncie pojawia się Daniel. Staję więc i macham do niego, licząc na koniec przestoju, bo pizgać zaczyna a i minut bezsensownie uciekają. No i uciekać będa dalej, bo ten mnie mija na 2m i nie raczy zauważyć. Kolejne k ilka minut i dojeżdża Gosia z Piotrkiem, którzy na szczęście zatrzymują się i ratuja pompką. Teraz juz z gorki, minuta osiem i rower nadaje się do jazdy. W międzyczasie przelecieli chyba już wszyscy. Nawet Norweg jadący na 20 letnim góralu w butach trekingowych. Fakt wyprzedzenia kogokolwiek tak go zadziwił, że wydal okrzyk bojowy Wikigów i znikł w lesie. Faaajnie. W plecy prawie pół godziny, zimno, nogi z gumy, do tego kolano przewiało i po chwili trzeba kolejny postój na ściągacz zrobić.
Ale nie jestesmy tu dla przyjemności, za podjazdem Golonko znowu wpuszcza w single, trasa leci między chałupami Roztoki, przez podwórka i wąskie schody miedzy zabudowaniami, coś niesamowitego, prawie jak zawody DH w poludniowoamerykańskich miastach. Potem kładka nad eSką i wiatmy na Słowacji. Gdzieś przy bufecie udaje się mi oddać Gosi pompkę, wszyscy dzielą uwagę na szamanie bananów i zastanawianie nad sensownością dalszej jazdy. Pomijając 2 osoby, którym sprzęt zmarł pod drodze, wszyscy jednak decydują się do mety dotrzeć. I już kilka minut za bufetem zaczynają żałować....
Od tego momentu, az do przejścia w Groniu wszystko rozmywa się w jedno wielkie bagniste nieszczęście. Wieje, pada, co chwila przelatuje jakaś burza, a trasa jest tak rozmokła i rozjechana, że czasem rower nieść trzeba, bo błoto skutecznie zalepia opony, które co chwila się klinują. Za drugim bufetem rozpoczyna się podjazd na Wielką Raczę. Gdzieś na początku mija nas parka trener+zawodniczka, facet krzyczy, że do szczytu 2km i żeby nie puszczać. Wyszło 3,5, tak po golonkowemu, ale wjechane w całości. Na szczycie znowu dopada mgła i deszcz, ale nachylenie maleje, trzeba zacząć nadrabiać. Na pierwszym zjeździe woda pod kołami kompletnie odrywa rower od ścieżki i kończę 20 metrowym ślizgiem po trawie. Dzięki Bogu nie trafiłem w żaden kamień czy korzeń, bo by się moglo tragicznie skonczyć. Obsługi, fotografów, ludzi ogólnie na trasie niet, widać mają więcej rozumu od zawodników :) Zamiast zdjęć małe podsumowanie filmowe z kamery Daniela.
Na ostatnim bufecie pełna dezinformacja, nikt nie wie ile jeszcz km do mety, czy z uwagi na warunki wydłużono czas. Do mety trasa w miarę prosta, ale za granicą skręca w teren i psycha siada, gdy okazuję się, że znowu wszystkie zapewnienia o kilometrażu można w między bajki włożyć. Z bufetowych 68 zrobiło się prawie 74, a na dobicie ostatni kiloemtr szedł przez korzeniowe mokradła, które w innych okolicznościach można by pewnie uznać za ciekawy, techniczny OS.
Na mecie znwou ledwo w limicie. Na miejscu niedobitki obsługi i NIKOGO, kto ogarnia sytuację w ogonie i kontroluje liczbę osób pozostałych na tasie. Dziewczyna z 3 bufetu okazała się dziewczyną jednego z zawodników i jako jedyna mniej więcej orientuje się w całym burdelu, a jest ciekawie. Przy stacji kolejowej ktoś zajumał strzałki, ktoś zaliczył mocne otb, zawodnicy rozjechali się w różne strony, szukając trasy, a wszystkich naszła kolejna burza. Dzięki telefonom udaje się to jakoś opanować, ale Golonko to dupa nie organizator, jeśli ludzie sami muszą się szukać, jeśli sami musimy przypilnować, aby jedzenie na nich czekało , żeby nikt karchera i mety przed nimi nie zwinął.... Ostatecznie wszyscy docierają, ale dla części jest to ostatnia wizyta imprezie spod znaku G&G Promotion.
Start tradycyjnie szybki, asfaltami przez Zaolzie wspinamy się do Koniakowa, blokując lekko ruch po drodze. Niestety policja nie opanowała kilku co bardziej krewkich kierowców, przez co ostatnią część przyszło nam jechać w czarnym dymie wydechu lokalnego PKSa. Przy karczmie nawrót na jomby i zdobywamy Ochodzitą. Nachylenie robi swoje i część postanawia obrać inną taktykę, zeskakuje z rowerów i leci biegiem, jeszcze inni jazdę na rowerze zamieniają na wspinaczkę górską z dwukołowym plecakiem. Na szczycie dopada nas zło w czystej postaci, temperatura gwałtownie maleje, widoczność spada do kilku metrów i gdyby nie obsługa, peleton by sie pewnie we wszystkie strony świata rozjechał.
Ale jedzie się całkiem przyjemnie, zaczynam w pełni doceniać nowe hample, które faktycznie potrafią rower na zjeździe zatrzymać, więc i singielkiem w dół można się mocniej rozpędzić. Cała przeprawa przez Ochodzitą rozbija peleton, chyba jakimś cudem wybilem się do przodu. Nie ma co sie zastanawiać, trzeba uciekać. W Wyżranej wracamy na asfalt, dzida w doł i.......kapeć. Pierwszy na Trophy. Nie na kamieniach, nie w błocie, nie na szutrze, nie na korzeniach. Typowysnake na polskiej, gminnej drodze, gdzie dziura wielkości krowy wyskakuje zza zakrętu. Trudno zdarza się, tylko jest jeden problem. Paracarpathia ma dwie pompki w składzie i żadna z nich nie lezy w moim plecaku. Odstawiam więc rower na pobocze, zdejmuję koło i czekam na resztę ekipy. Miejsce nie sprzyja rowerostopowiczom, koniec długiego zjazdu, za którym czai się podjazd, wszyscy dokręcają, żeby prędkości nabrać. Mimo to kilka osób zatrzymuje się i pyta, czy nie pomóc. Odpowiadam, że spoko, że zaraz serwis podjedzie. Mija kilka minut i na horyzoncie pojawia się Daniel. Staję więc i macham do niego, licząc na koniec przestoju, bo pizgać zaczyna a i minut bezsensownie uciekają. No i uciekać będa dalej, bo ten mnie mija na 2m i nie raczy zauważyć. Kolejne k ilka minut i dojeżdża Gosia z Piotrkiem, którzy na szczęście zatrzymują się i ratuja pompką. Teraz juz z gorki, minuta osiem i rower nadaje się do jazdy. W międzyczasie przelecieli chyba już wszyscy. Nawet Norweg jadący na 20 letnim góralu w butach trekingowych. Fakt wyprzedzenia kogokolwiek tak go zadziwił, że wydal okrzyk bojowy Wikigów i znikł w lesie. Faaajnie. W plecy prawie pół godziny, zimno, nogi z gumy, do tego kolano przewiało i po chwili trzeba kolejny postój na ściągacz zrobić.
Ale nie jestesmy tu dla przyjemności, za podjazdem Golonko znowu wpuszcza w single, trasa leci między chałupami Roztoki, przez podwórka i wąskie schody miedzy zabudowaniami, coś niesamowitego, prawie jak zawody DH w poludniowoamerykańskich miastach. Potem kładka nad eSką i wiatmy na Słowacji. Gdzieś przy bufecie udaje się mi oddać Gosi pompkę, wszyscy dzielą uwagę na szamanie bananów i zastanawianie nad sensownością dalszej jazdy. Pomijając 2 osoby, którym sprzęt zmarł pod drodze, wszyscy jednak decydują się do mety dotrzeć. I już kilka minut za bufetem zaczynają żałować....
Od tego momentu, az do przejścia w Groniu wszystko rozmywa się w jedno wielkie bagniste nieszczęście. Wieje, pada, co chwila przelatuje jakaś burza, a trasa jest tak rozmokła i rozjechana, że czasem rower nieść trzeba, bo błoto skutecznie zalepia opony, które co chwila się klinują. Za drugim bufetem rozpoczyna się podjazd na Wielką Raczę. Gdzieś na początku mija nas parka trener+zawodniczka, facet krzyczy, że do szczytu 2km i żeby nie puszczać. Wyszło 3,5, tak po golonkowemu, ale wjechane w całości. Na szczycie znowu dopada mgła i deszcz, ale nachylenie maleje, trzeba zacząć nadrabiać. Na pierwszym zjeździe woda pod kołami kompletnie odrywa rower od ścieżki i kończę 20 metrowym ślizgiem po trawie. Dzięki Bogu nie trafiłem w żaden kamień czy korzeń, bo by się moglo tragicznie skonczyć. Obsługi, fotografów, ludzi ogólnie na trasie niet, widać mają więcej rozumu od zawodników :) Zamiast zdjęć małe podsumowanie filmowe z kamery Daniela.
Na ostatnim bufecie pełna dezinformacja, nikt nie wie ile jeszcz km do mety, czy z uwagi na warunki wydłużono czas. Do mety trasa w miarę prosta, ale za granicą skręca w teren i psycha siada, gdy okazuję się, że znowu wszystkie zapewnienia o kilometrażu można w między bajki włożyć. Z bufetowych 68 zrobiło się prawie 74, a na dobicie ostatni kiloemtr szedł przez korzeniowe mokradła, które w innych okolicznościach można by pewnie uznać za ciekawy, techniczny OS.
Na mecie znwou ledwo w limicie. Na miejscu niedobitki obsługi i NIKOGO, kto ogarnia sytuację w ogonie i kontroluje liczbę osób pozostałych na tasie. Dziewczyna z 3 bufetu okazała się dziewczyną jednego z zawodników i jako jedyna mniej więcej orientuje się w całym burdelu, a jest ciekawie. Przy stacji kolejowej ktoś zajumał strzałki, ktoś zaliczył mocne otb, zawodnicy rozjechali się w różne strony, szukając trasy, a wszystkich naszła kolejna burza. Dzięki telefonom udaje się to jakoś opanować, ale Golonko to dupa nie organizator, jeśli ludzie sami muszą się szukać, jeśli sami musimy przypilnować, aby jedzenie na nich czekało , żeby nikt karchera i mety przed nimi nie zwinął.... Ostatecznie wszyscy docierają, ale dla części jest to ostatnia wizyta imprezie spod znaku G&G Promotion.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!
Komentarze